Modelowa rodzina, czyli o biednych dzieciach rozwodników.



"Mnie przynajmniej moi rodzicie kochają, bo nigdy by się nie rozwiedli." "Skoro jest po rozwodzie to nie można mu/jej zaufać i zbudować z nim/nią trwałego związku." "Jeśli jego/jej rodzicie się rozwiedli to na pewno powieli ich wzorce."
Każde z tych zdań w życiu usłyszałam co najmniej raz.

Pamiętam, że kiedy moi rodzice się rozwodzili nie czułam gniewu, po prostu było mi bardzo smutno, przede wszystkim dlatego, że mama płakała.  I ogólnie jak ludzie się obok mnie kłócą, to do tej pory, moją reakcją jest totalne zamknięcie się w sobie.  Sama idea rozwodu była zbyt abstrakcyjna na moją dziesięcioletnią głowę. Potem byłam z tego powodu raczej zadowolona, zostały zerwane jakieś łańcuchy, które pętały dwoje ludzi, którzy nie chcieli ze sobą być. Nastąpiły różne perypetie przeprowadzkowo-pieniężne, pewnie nie było zbyt kolorowo, ale ogólnie miałam poczucie, że jest spoko i w ogóle nie odebrałam tego personalnie. Zdarzyło się i do przodu.

Wtedy, nawet przez myśl mi nie przeszło, że rozwiedzeni rodzice to swojego rodzaju piętno, ani to, że może być  w tym jakakolwiek moja wina. Zostałam wychowana w przeświadczeniu, że sprawy między rodzicami to ich sprawy i jeśli oni się nie lubią to nie jestem tego przyczyną.

Pierwszy raz przeciwny pogląd na sprawę został mi przedstawiony w dość brutalny sposób, gdy usłyszałam od koleżanki: "Mnie przynajmniej moi rodzicie kochają, bo nigdy by się nie rozwiedli." Do tej pory pamiętam jak mnie to zdziwiło i zabolało jednocześnie. Jak to mnie nie kochają? Jak to rozwiedli się przeze mnie? Dużo płakałam z tego powodu, mama mnie pocieszała i zapewniała, że tak nie jest, no ale jakieś ziarenko wątpliwości to we mnie zasiało.

Jak rozwód przetrwałam bez szwanku i w sumie nawet z pewną obojętnością, to to zdanie wywierciło we mnie dziurę. Od tego momentu zaczęło się ze mną dziać nie za dobrze, zaczęły się huśtawki poczucia własnej wartości i akceptacji siebie.  Prawdopodobnie to, że później wydarzyło się w moim życiu parę rzeczy, mogło być skutkiem ubocznym tego epizodu, (bo w końcu skoro nie kochają cię najbliżsi to musisz desperacko tę miłość znaleźć, proste i logiczne co nie). Jedno zdanie, a powstał niezły bałagan.  Od tego momentu, przez pewien czas, wkurzałam się, że moja rodzina nie jest jak z obrazka, kompletna, piękna i uśmiechnięta. W gimnazjum bardzo rozbawiło mnie kiedy w jakiejś ankiecie musiałam zaznaczyć stan rodziny: rozbita. To był śmiech dość nerwowy zapewne.

Później jeszcze dziadek miał problem z tym, że mój ówczesny chłopak ma rozwiedzionych rodziców i wolał, tego poprzedniego, który co prawda mnie krzywdził, ale przynajmniej jest z pełnej rodziny (?!).

Pomijam już sytuację w których dowiedziałam się, że mam złe wzorce....

Choć minęło już wiele lat, głowę mam trochę mądrzejszą dalej tego nie rozumiem. Dlaczego JA mam być gorsza przez czyny innych osób, nawet jeżeli są to moi najbliżsi z najbliższych? Dlaczego ma płacić za cudze błędy? I w ogóle to co ja mam z tym tak właściwie wspólnego?

Jak to wygląda z mojej perspektywy?

Jeśli chodzi o wzorce, uważam, że nic im nie dolega. Nie jestem typowym przedstawicielem swojego pokolenia, który kończy związek gdy pojawia się pierwszy konflikt na temat kto ma wynieść śmieci.
Wręcz przeciwnie, jestem zdania, że jako dorośli ludzie jesteśmy w związkach z własnej nieprzymuszonej woli i jak pojawiają się trudności i problemy to trzeba to naprawić, a nie się od razu rozstawać, wspólne naprawy spajają związki jak mało co.

Naukę od rodziców mam jednak taką, że jak się już jebie totalnie i w pewnym momencie przelewa się czara goryczy, to nie ma sensu bawić się w męczennika. Bilans związku koniec końców powinien być bardziej pozytywny niż negatywny. W końcu nie po to łączymy się w pary, żeby się ciągle nawalać. Od tego są zajęcia z boksu.

Oczywiście mam parcie wielkie na to, że moja rodzina będzie szczęśliwa, wspaniała i kompletna do kresu dni, póki śmierć nas nie rozłączy i takie tam, ale  w sumie to chyba większość ludzi tak ma. Wiem jedno, nie będę się kisić w związkach, które nie działają. Dobro dzieci nie jest dla mnie argumentem, bo szczęśliwi rodzice to szczęśliwe dzieci, a że czasami aby tak było rodzice nie mogą być razem? Trudno. Po sobie widzę, że mniej krzywdy dzieciom robi rzadsze widzenie, któregoś  z rodziców, niż patrzenie na krzyki, jad, płaczącą mamusię i rozgniewanego tatusia.

Mam też wrażenie, że to nie rozwód sam w sobie jest zły, bo przeważnie jest skutkiem łańcucha beznadziejnych rzeczy, tylko złe jest to jak społeczeństwo to traktuje. To, że zamiast dać ludziom, którzy swoje wycierpieli (bo wątpię, aby dla kogokolwiek była to dobra zabawa) dać wreszcie żyć swoim życiem, a nie naklejać etykietki. Człowiek jak to człowiek, popełnia błędy, ważne by wyciągał z nich naukę, i żył sobie dalej radośnie i w spokoju.

Bywajcie.

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia