Ten tekst miał być o czymś innym.



Przyszedł dla mnie czas podsumowań. Czuję w środku, że muszę się na chwilę zatrzymać, zobaczyć na czym stoję i w którą stronę pójść dalej. Co prawda do końca roku kalendarzowego zostało jeszcze sporo czasu, ale z końcem września wchodzimy w nowy rok numerologiczny i ja bardzo czuję teraz, że coś się kończy i czas na nowe. Dzisiaj cały dzień chodzi za mną tekst, który napisałam pod koniec zeszłego roku o moich planach na 2015 (cały tekst tutaj:tutaj.)

W jednym z pierwszych akapitów napisałam wtedy:
Przyszły rok jest szczególny. A wiecie dlaczego? Bo pierwszy raz moja lista postanowień nie będzie wielką rewolucją i próbą wywrócenia wszystkiego do góry nogami. W tym roku postawiłam sobie cele, wymarzyłam marzenia i w 2015 będę dalej iść do ich spełnienia, doszlifowywać, realizować, dzielić się ze światem! Nie chcę aby coś się zmieniło, chcę żeby to co jest teraz trwało i rozwijało się. Zasadziłam marzenie i teraz będę je troskliwie pielęgnować :)

I nie mam pojęcia w jaki sposób Wszechświat przetłumaczył to z polskiego na swoje, bo już od pierwszego dnia nowego roku, zmieniło się wszystko. WSZYSTKO. 
W moich oczach, mało przypominam dziewczynę sprzed zeszłych świąt.
Nowy rok zaczął się od wielkiego, łamiącego kark i żebra, pierdolnięcia. 
Żyłam w świecie z bajki, tak idealnym jak w Truman Show i coś z tyłu głowy mówiło mi, że to nie może trwać wiecznie, ale nie dopuszczałam do siebie ani tego, ani myśli, że to się kiedyś skończy, a już na pewno, że tak szybko.
Jest takie zdanie, podobno Oscara Wilde'a (ale dzisiaj to już nie wiadomo co kto powiedział, a czego nie powiedział), że to co wydaje się nam gorzkimi ścieżkami, jest często błogosławieństwem w przebraniu. 
Jak dla mnie to jedno z najprawdziwszych i najidealniejszych zdań na świecie.
To co wydawało mi się końcem świata okazało się największym błogosławieństwem.
Po dwóch miesiącach bardzo kiepskiego stanu psychicznego, jadłowstrętu, permanentnego doła i niechęci do czegokolwiek i kogokolwiek, przy jednoczesnym udawaniu, że wszystko jest kurwa w porządku i że mnie to w cale nie rusza, nastąpił dzień kiedy bardzo chciałam się rozpłakać. 
Chciałam ryczeć jak małe dziecko, wyjąc do księżyca i ślimacząc się do granic możliwości. 
Ale nie mogłam. 
Mówiłam sobie: "No rycz głupia! Rycz, potrzebujesz tego!" no ale nie udawało się. 
Co poradzisz jak nic nie poradzisz?
I tego dnia wydarzyło się coś wspaniałego. Wkurzyłam się jak diabli. 
O pierdołę, o coś tak głupiego, że już nie pamiętam o co, ale byłam tak wściekła, że nie mogłam usiedzieć w pokoju i musiałam wyjść, żeby nikomu nie zrobić krzywdy. Szłam przed siebie niczym czołg. Nawet ze dwa razy załkałam żałośnie. Po drodze upadł mi telefon i rozwalił się straszliwie, a ja dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że jest zimno, ciemno, późno a ja jestem sama, w środku nocy, bez telefonu, w dość nieciekawej okolicy. To mnie wyrwało z jakiegoś marazmu w którym tkwiłam od pewnego czasu. Pomyślałam sobie, że to w cale nie byłoby takie super gdyby coś mi się stało. 
To była dość ciekawa myśl biorąc pod uwagę, że w tamtym czasie jakoś tak średnio mnie interesowało czy jestem bezpieczna czy nie. 
Wróciłam do domu, położyłam się na łóżku. Nad łóżkiem zawsze mam ścianę oblepioną mniej lub bardziej górnolotnymi zdaniami, cytatami i hasłami motywacyjnymi. 
Przez dwa miesiące usilnie moją ścianę  ignorowałam. Ale wtedy zobaczyłam na niej jedno zdanie. "Jak spieprzysz sobie życie, to nikomu innemu nie będzie przykro, tylko Tobie". Nie będę się zagłębiać w to, czy to mądre i ambitne zdanie czy nie. Wiem, że tamtego wieczoru wywarło na mnie piorunujące wrażenie. Wtedy zaczęłam płakać. Nareszcie.
To jest chyba jeden z tych momentów, w których coś w człowieku pęka. W którym rozsypuje się na drobne jak mak kawałki, ale gdzieś głęboko wie, że potem będzie już tylko lepiej, że znajdzie gdzieś jakiś klej i się poskleja. Nie będzie już taki sam, będzie popękany, trochę koślawy, ale sklejony. 

Od tego momentu w moim życiu zawitała magia.  Nie mówię, że jest od tej pory sielsko i anielsko. Co to to nie, jest jak na rollercoasterze. Raz lepiej, raz gorzej, jak to w życiu. 
Zaczęli pojawiać się niezwykli ludzie. Cześć z nich zostaje na dłużej, część znika nim zdążę się nimi nacieszyć. Ale każda z tych osób odkrywa przede mną nowe światy, o których nie miałam pojęcia. Co jeszcze cenniejsze, każda z tych osób dała mi klucz, do jakiegoś pokoju we mnie samej, abym mogła siebie lepiej poznać. Za niektórymi drzwiami są rzeczy piękne, wzniosłe i napawające radością, za innymi kryją się demony i wielkie strachy. Ale wszystko jest częścią mnie. 
Przez ten krótki okres (no 9 miesięcy to nie jest jakoś oszałamiająco dużo) nauczyłam się więcej niż kiedykolwiek w życiu, znalazłam swoje cele, coś co szumnie można nazwać misją, wiem czego oczekuję od ludzi i co sama mogę im dać. 
Noworoczny rozpierdol okazał się jedna z najwspanialszych rzeczy jaka mi się przydarzyła. To była szansa, aby w końcu przestać zadowalać wszystkich dookoła zapominając o sobie, przestać siebie okłamywać, udawać kogoś kim nigdy nie byłam. aby przestać żyć życiem prostym, radosnym, ale bez tej iskierki, która sprawia, że ludziom świeca się oczy. To był kubeł zimnej wody wylanej na głowę i krzyk z każdej strony: KIM JESTEŚ?! Zła odpowiedź kończyła się razami. 

KIM JESTEŚ?!
Jestem. 

Bywajcie. 




Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia