
Kilka dni temu połamały mi się okulary, a że siedzę jeszcze przez ponad tydzień na niemieckiej wsi, nie wiele mogę z tym zrobić poza sklejeniem ich taśmą i używaniem tylko do czytania i komputera. To dla mnie dość niecodzienne ponieważ na co dzień zakładam moje binokle tuż po wstaniu z łóżka, a zdejmuję z nosa dopiero przed kąpielą. Całe szczęście, że jestem dalekowidzem i bez okularów też widzę całkiem nieźle, bo byłoby dość dziwnie.
Ale nie o połamanych okularach i mojej wadzie wzroku ma tu być. Ma być o tym, że bez okularów o dziwo zobaczyłam więcej niż w nich. Co takiego? Siebie.
Kiedy następnego dnia po okularowym rozłamie, myłam rano twarz i spojrzałam znad umywalki w lustro poczułam się jakby coś mnie zahipnotyzowało. Mam wrażenie, że pierwszy raz w życiu spojrzałam sobie w oczy.
Oczywiście, że wcześniej wiele razy przyglądałam się swojej twarzy centymetr po centymetrze, albo oglądałam swoje oczy próbując ustalić jaki w końcu mają kolor, szary, niebieski czy zielony, ale tym razem to było coś innego. Spojrzałam sobie głęboko w oczy, tak jak patrzy się ukochanej osobie. Uśmiechnęłam się do siebie, popatrzyłam jeszcze chwilę, jeszcze raz uśmiechnęłam i zaczęłam dzień. Jakoś tak było mi tego dnia lekko. Słonecznie w duchu ( mimo że pogoda za oknem byłą prze, prze, prze okropna), delektowałam się obiadem (mimo że totalnie go przypaliłam, co dawno już mi się nie zdarzyło), nawet humory innych osób, na które zazwyczaj jestem bardzo wrażliwa, były dla mnie takie, po prostu mało ważne, z serii, jak chcesz się denerwować i fukać, to rób to sam, ja mam dzisiaj dobry dzień i kropka.
Bywajcie :)