Lekarstwo dla duszy



Ostatnio tak się tutaj pojawiam i znikam. Czy teraz wracam na stałe czy nie? Tego nie wiem, dokładam wszelkich starań, aby tak było. Jesień potrafi dać się we znaki, niektórych łapie chwilowa melancholia, innych sezonowa depresja, na którą niestety nie pomagają ładne świeczki i dobre herbatki. Akurat dzisiaj, gdy o tym piszę, czuję się nieco oderwana od rzeczywistości, bo za oknem świeci piękne słońce, no ale początku jesień nie była tak łaskawa. Dostałam od niej solidnego kopa w brzuch i chwilę mi zajęło odzyskanie oddechu, ale teraz stoję już stabilnie na obu nogach.

Jest pewna rzecz. Taka, że jak jej raz spróbujesz, to się nią zachwycasz. Odkrywasz, że jest lekiem na wiele bolączek, albo chociaż dużą pomocą w radzeniu sobie  z nimi. Coś, dzięki czemu bardziej czujesz świat i cieszysz się życiem, jesteś spokojny. Dzięki czemu dobrze Ci w sobie i z innymi. Przez co zaczynasz znów tryskać radością. Po prostu wracasz do siebie.

To coś to MEDYTACJA.

Z medytacją to jest tak, że wiesz jak dobrze Ci robi, ale jak tylko zrobi Ci się lepiej, to jakoś tak trudniej znaleźć na nią czas albo siłę codziennie rano lub po całym dniu.

Oczywiście, że najlepiej medytować co najmniej godzinę dziennie, a jeszcze lepiej dwie, jedną rano, jedna wieczorem, ale prawda jest taka, że lepiej medytować chwilkę, ale regularnie, niż raz na dwa miesiące w godzinnym zrywie. 3 minuty dziennie? Dobrze. 10 minut? Fantastycznie! 20? Czego więcej chcieć?! I co ważne, bardzo. Ilekroć zapomnisz, nie karć się za to. Nie medytowałeś cały zeszły tydzień? To usiądź dzisiaj na 15 minut i zaplanuj resztę tygodnia tak, abyś codziennie te 15 minut znalazł. 

Niedawno wróciłam ze swojego drugiego wyjazdu na kurs Vipassany i ten wyjazd to było coś ekstra. Po pierwszym byłam jak dziecko we mgle, znałam technikę, ale jeszcze byłam chyba od siebie za bardzo odcięta. A, no i spodziewałam się jakichś kosmicznych rzeczy, w sumie sama nie wiem, jakich.

Po drugim wyjeździe mam w sobie większe zrozumienie, większą świadomość, większy też zapał do medytacji, bo zobaczyłam jak wielkie efekty daje, jeśli podejdzie się do niej z tak dużą koncentracją i zaangażowaniem, jak mi się to podczas ostatniego kursu udało.   

Ten kurs był inny od poprzedniego nie tylko przez moje dojrzalsze podejście do tematu. Tym razem byłam tam w nieco innej roli, nie ucznia, a służącego, czyli dobrego duszka, który dba o to, aby uczestniczy kursu mieli dobre jedzenie na czas i porządek tam, gdzie przebywają. 

To niesamowite doświadczenie pojechać gdzieś na dwa tygodnie i dać swój czas i energię, żeby gotować obcym ludziom, których prawdopodobnie nigdy więcej nie spotkam. To uskrzydla. Trochę bardziej teraz rozumiem ludzi, którzy jadą na wolontariaty pomagać w biednych krajach. Nie znam drugiej rzeczy, która w ten sposób otwiera serce, jak bezinteresowne służenie innym. Kiedy ciało oddane jest ciężkiej, fizycznej pracy, umysł wchodzi na zupełnie inne poziomy, niż te po których śmiga zazwyczaj. 

Zagalopowałam się trochę, może przypomnę czym jest kurs Vipassany. To 10- dniowy kurs, na którym można się nauczyć medytować Vipassanę, jedną z technik medytacyjnych. Podczas kursu medytuje się około 10 godzin dziennie, zachowując szlachetne milczenie, czyli nie rozmawiając z nikim, poza nauczycielem lub kierownikami kursu w razie potrzeby. Pobudka o 4 rano, o 21 do spania, dwa posiłki dziennie. Ogólnie trochę jak w klasztorze - tylko, że bez religii.

Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, mój mózg od razu zadał pytanie: "Kto chciałby tam pojechać?!", a serce wykrzyknęło: "JA!".

Podczas służenia zasady są odrobinę inne. Są 3 godziny obowiązkowej medytacji, a jeśli jest odpowiednio dużo osób do pracy można siedzieć (medytować) więcej, nawet pójść na cały dzień. Podczas pracy obowiązuje szlachetna mowa, która zakłada, że nie rozmawia się więcej niż jest to niezbędne, czyli np. : "podaj mi marchewkę", "pokrój marchewkę", "gdzie jest marchewka?".
No ale wiadomo, w praktyce rozmawia się ze sobą, ale podczas tych rozmów dzieją się dwie ciekawe i dość specyficzne rzeczy.
Po pierwsze tematy rozmów głównie dotyczyły przekazywania sobie wiedzy, a nie wymiany opinii, co było dość ciekawym doświadczeniem, bo jednak w życiu codziennym głownie wymieniamy się opiniami i ocenami.
Drugą sprawa jest to, że jak się dużo medytuje, to staje się bardzo wrażliwym. Na dźwięki, na zapachy, na temperaturę,  na własne myśli, na wszystko, więc kiedy ktoś opowiada o czymś zbyt długo stajesz się totalnie przestymulowany i to, że ktoś do Ciebie mówi, zaczyna w pewnym sensie boleć. Na szczęście wszyscy dużo medytowaliśmy i jechaliśmy na tym samym wózku, więc mniej -więcej po 10 minutowej rozmowie, następowała naturalna, nawet półgodzinna przerwa, kiedy pracowaliśmy w milczeniu. Po tym doświadczeniu jeszcze bardziej rozumiem, po co podczas kursu jest potrzebne milczenie. Koncentracja swoją drogą, ale ja bym chyba zwariowała, gdybym medytowała 10 godzin dziennie, a potem ktoś by do mnie nawijał podczas obiadu. 

Ostatnią istotną rzeczą, która przychodzi mi teraz do głowy jeśli chodzi o służenie, to ćwiczenie uważności. Każda chwila na kursie powinna być wykorzystana na pracę nad sobą, więc podczas pracy w kuchni najważniejszym zadaniem jest ćwiczenie uważności, czyli bycie tu i teraz z tą obierana marchewką. Okazji do tego jest naprawdę sporo, bo na obiad obierało się często do 50 kilogramów warzyw. Przy którymś na pewno uda się w końcu skoncentrować ;)

Po powrocie tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że medytacja jest jednym z najskuteczniejszych narzędzi do pracy nad sobą z tych, które można wykorzystać natychmiast, gdziekolwiek się jest. 

To co, zaczynamy dzisiaj? Choćby kilka minut.

Na pewno Ci się uda!

Bywajcie :)



Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia